Riva: prawą nogą do tramwaju, za to lewą…

Niezapomniana Dalida, nawet po tylu latach, wciąż potrafi zauroczyć tłumy, ostatnio za pośrednictwem pierwszorzędnej stacji pod tytułem „Radio Pogoda”. Do nieśmiertelnych evergreenów słynnej pieśniarki należy „Gigi l’amoroso”, o hulace, który złamał wiele niewieścich serc. Mnie osobiście gatunki preferowane przez Dalidę odpowiadają średnio, ale też nie da się ukryć, że swój specyficzny klimat posiadają. Więc i „Gigi”, nie mogło być inaczej… Skakał z kwiatka na kwiatek, ale był kochany. Pewnikiem nawet uwielbiany. Jak Luigi Riva, także o ksywie „Gigi”, choć przecież nie temu „Gigiemu” dedykowała Dalida swój hit wart milionów sprzedanych płyt.

Płyta nagrywana przez ładnych kilka sezonów przez Rivę na największych stadionach świata bardziej nadawała się dla odbiorców o jasno sprecyzowanych upodobaniach. Bez wątpienia nadawała się dla fanów rocka, zwolenników bezkompromisowych rozwiązań, z których zamiast subtelności biła siła energii. Nasz „Gigi”, idol Cagliari (jedyny tytuł mistrza Włoch tego klubu), szerzej traktując Sardynii, a jeszcze szerzej całej Italii był tym, który dla niej omal zawojował świat.

Kto jeszcze pamięta przebieg pierwszego z meksykańskich mundiali (1970), ten z pewnością zgodzi się, że w warstwie artystycznej dokonań Rivy tkwiła przede wszystkim prawda. Czarne, gdy jednak ktoś, choć rzadko, był w stanie powstrzymać niesamowity impet, z jakimi „Gigi” wkraczał do akcji. Albo białe, kiedy to do niego należało decydujące słowo. Umiał przeprowadzać atak z powietrza, czuł się panem sytuacji, gdy brała górę lewa strona medalu. Cholernie silny fizycznie, o zegarmistrzowskiej precyzji strzału, bywał nie do zatrzymania.

Do teraz nie mogę wyjść z podziwu, jak w klasycznym półfinale Włochy – RFN (4-3) czmychnął w lewą stronę i nieuchronnie uderzył w przeciwległy róg bramki Seppa Maiera. Takie sytuacje są opatentowane nieuchronnością wyroku, nie ma przed nimi litości, ani obrony. Idę o zakład, że Maier, w końcu absolutnie tytan między słupkami, doskonale wiedział, że skapitulować musi. Bo od tej konkretnej sprawy wniesionej przez Rivę nie było mowy o apelacji.

Czasem o czyimś losie decydują ułamki sekund. „Gigi” był już mistrzem Europy (z golem w powtórzonym finale przeciwko Jugosławii) i wicemistrzem świata, gdy wkrótce po powrocie z meksykańskiego mundialu złamał mu nogę austriacki defensor Norbert Hof. Nie chcę powiedzieć, że ta ciężka kontuzja zrujnowała karierę Rivy, ale do szczytowej formy nie wrócił bodaj nigdy. Paradoks, Hof zabrał Rivie nie prawdziwy skarb, nogę lewą. On mu złamał prawą nogę, tę od wsiadania do tramwaju. A jednak… Czasem na wielkie areny wracają po kontuzjach niby te same, a jednak nie takie same wielkie postaci. Choćby u nas Włodek Lubański, gracz wcześniej najnormalniej fenomenalny, ale po powrocie opatrzonym hasłem „krew, pot i łzy” już tylko bardzo dobry…

A swoją drogą, tamta epoka obrodziła w graczy lewonożnych o wyjątkowej skali maestrii. I to w różnych zakątkach globu. Z wspomnianego już mundialu w Meksyku na zawsze zachowa się w pamięci sylwetka Gersona, absolutnie głównej persony centrum dyspozycyjnego „canarinhos”. To on adresował, oczywiście lewą nogą, kapitalne podania na kilkadziesiąt metrów do Pelego czy Jairzinho. I on, właśnie Gerson, zadał Włochom w finale potężny cios, kiedy zza zasłony posłał śmiercionośny pocisk na bramkę Italii.

Jakby brazylijskich herosów z umownie wypisanym grepsem „only left” na getrze było mało, od razu warto dodać Rivelino. I nie ma pytań… Ale podobnego artystę mieli u siebie Niemcy, oczywiście ci zachodni. To był Wolfgang Overath, przez kilka lat rywalizujący z Günterem Netzerem o miano suwerena środka pola. Overath, sercem i duszą związany z Kolonią, też był graczem wielkiego formatu. I podobnie, jak choćby Gerson, otwierał raj dla estetów.

Niekiedy ta lewonożna maestria nabierała klubowego wymiaru. I dotyczyła graczy relatywnie mniej znanych, acz niesłusznie. Takiego absolutnego asa w rękawie trzymał na przykład rotterdamski Feyenoord, akurat w 1970 niekwestionowany suweren klubowej Europy. Facet nazywał się Coen Moulijn, z pozoru nie wyglądał na gwiazdę pierwszej wielkości. Kiedy jednak Moulijn wdawał się w „kiwkę”, żarty się kończyły. A zaczynało istne piekło dla prawych obrońców.

Władziu Stachurski, z którym byłem w bardzo sympatycznych relacjach towarzyskich, z pewnością nie obrazi się gdzieś z góry, że przywołuję sylwetkę Moulijna. Akurat jego, Stachurskiego, okrutnego prześladowcy w półfinałowym rewanżu Feyenoordu z Legią. Wiem, że Władkowi składaliśmy wtedy zaocznie szczere wyrazy współczucia za doznane udręki, na jakie z pewnością nie zasłużył. No, ale że tamtego dnia trafił akurat na obłędnie dryblującego Moulijna…

Niedawno zgasły „Gigi” Riva idealnie pasował do tego orszaku rycerzy o lewonożnym orężu walki. Podobnie co wymienieni powyżej, czynił z tego pozornego upośledzenia rodzaj artystycznej wypowiedzi, choć o specyficznym charakterze. Słynny i zarazem kontrowersyjny reżyser Pier Paolo Pasolini określił, że Riva był „poetą realistycznym”. Tak jak życie, które nie szczędziło mu trudnych doświadczeń, rodzinnych i w ogóle egzystencjalnych. To samo zresztą dotyczyło Dalidy…

JERZY CIERPIATKA

Hits: 92

To top