Orest Lenczyk. Ostatni akord symfonii

Doprawdy trudno nadążyć za tempem pustoszenia bliskich mi scen. Jacek Zieliński – „Skaldowie” już nigdy nie będą tacy sami… Doug Ingle z „Iron Butterfly” – kto wymyślił słynny riff z „In a gadda da vida”, ten musi mieć dożywotnio zapewnione miejsce w niebie rocka… David Sanborn – geniusz saksofonu przyklejonego do wszystkich gatunków, w każdym z nich wybierał wyłącznie najlepsze nuty…

W okolicach ławki trenerskiej też niestety ubywa wybitnych postaci. Przed kilku miesiącami żegnałem na tych łamach Wojtka Łazarka. Teraz to samo trzeba uczynić z Orestem Lenczykiem. Był mi bliski m.in. dlatego, że też kochał muzykę, choć z zupełnie innych przestrzeni. Na całym osiedlu Podwawelskim jestem bodaj jedynym czytelnikiem „Jazz Forum”. Orest z kolei należał do absolutnych wyjątków od telewizyjnej reguły. Dla niego i jemu podobnych życie przed ekranem nie istniało bez stacji „Mezzo”, preferującej muzykę symfoniczną jedynie z najwyższej półki. Ilu trenerów, jeśli w ogóle wiedzą o kogo chodzi, rozkoszuje się Bachem, Vivaldim, Strawińskim? Może Orest był tym jedynym na niemal bezludnej wyspie?

Przeszliśmy na „ty”, gdy zaproponował to w miejscu szczególnym, dwa kroki od świątyni futbolu. Trwało „EURO ’96”, siedzieliśmy w hotelu dwa rzuty beretem od starego Wembley. Gdzie ludziom mającym fioła na punkcie futbolu lepiej, choć tylko umownie, przepić „brudzia”? Ten akt wcale nie spowodował, że byliśmy w zażyłych stosunkach. Opierały się na wzajemnym szacunku, ale nie przeszkodziło mi to, aby w kilku sytuacjach wygarnąć Orestowi publicznie, że się z nim nie zgadzam. Raz było to veto wobec taktycznego oblicza GKS Bełchatów, kiedy indziej rozczarowanie, że Orest zajął miejsce kolegi po fachu, choć słynąc z pryncypialności zachowań nie powinien był tego zrobić.

Orest z powodu rozbieżności zdań nie robił afery, ale nie omieszkał przy najbliższej okazji powiedzieć mi, że wie o tej czy innej sprawie z mym udziałem. Komentarz pozostawiał dla siebie. Wprawdzie bez posypywania głowy popiołem, co to to nie… I tak jednak znaczyło to dla mnie dużo. Bo gdyby w głębi serca nie zgadzał się co do meritum, wygarnąłby to bez ogródek.

Był szkoleniowcem inteligentnym, w ogóle bardzo mądrym, umiejącym łamać bariery bzdury. Choćby taką, że tym lepszy trener, im krótszą ma metrykę. Absurdalność takiego rozumowania obnażył w sezonie 2011/12. Akurat na finiszu rozgrywek odezwała się donośnym głosem sprawiedliwość, dokonując rozliczenia wedle prostej zasady „każdemu coś za coś”. Główna premia sezonu przypadła po raz drugi w historii Śląskowi Wrocław, więc i Orestowi Lenczykowi, co warto było mi szczególnie akcentować. Ogromnie cieszyłem się, że starcy trzymają się krzepko. Również Orestowi dokuczano w niedawnej przeszłości, wręcz obrażano go upowszechnianiem grepsu, iż trenerom z długoletnim stażem nie należy się nic poza obowiązkowym wciągnięciem na listy emerytów. W tych publicznych wezwaniach do spasowania, zamiast sprawiedliwej oceny dorobku, uwzględnienia wiedzy, kompetencji i kondycji (w końcu bardzo ważnej na boisku i tuż za linią autową…) mieściło się pospolite chamstwo.

Lenczyk wtedy, zresztą jak zwykle, uczynił po swojemu. O Śląsku mówił mało, za to jak zrobił dużo. Podobnie postępował w Ruchu Waldemar Fornalik, zresztą doskonale znany Orestowi i bardzo szanowany przez niego jako wieloletni współpracownik. Obaj w tymże sezonie udowodnili, na jak bardzo bałamutnych przesłankach jest oparty polski futbol ligowy. Podobno trzeba mu przede wszystkim trenerów młodych i głodnych sukcesów (jakby Lenczyk miał inny, skurczony żołądek), wysokobudżetowych piłkarzy i efektownej oprawy medialnej w odniesieniu do poszczególnych klubów. No, to gdzie była wtedy Legia, co z Wisłą, gdzie znalazła się Cracovia? Tej ostatniej – patrząc na stan tabeli, niestety bez cudzysłowu – Lenczyk w jakimś sensie „zadedykował” swój sukces. Orest bez Cracovii poradził sobie znakomicie. Cracovia już bez Lenczyka, ale z Tomaszem Kafarskim, znalazła się w dole. Można było zastanawiać się kiedy i po co ten dół wykopano…

Orest Lenczyk, człowiek charyzmatyczny, pasjonat, w swojej długiej karierze trenerskiej pracował zarówno w Wiśle, jak i Cracovii. Okazji do grania derbów z udziałem Oresta długo nie było, „Pasy” występowały w niższych ligach. Tak to się złożyło, że musiał pójść do Cracovii, aby taki mecz rozegrać. W sezonie 2009/2010 obydwa krakowskie kluby budowały nowe obiekty, derbowe konfrontacje rozegrane zostały w Sosnowcu i Nowej Hucie. Wyszedł z nich zwycięsko. Na Stadionie Ludowym w Sosnowcu Wisła przegrała z Cracovią 0-1, rezultat spotkania okrzyknięto mianem „sensacyjny”. Bo Wisła miała sięgnąć po tytuł, a Cracovii groziła degradacja. W rewanżu, na „Suchych Stawach” Cracovia uratowała remis 1-1 w ostatnich sekundach pojedynku, przez co Wisła straciła mistrzowską koronę. Akcentował, że straciła niestety…

Choć człowiek czynu, dokonań konkretnych i teraźniejszych, podchodził do kwestii derbów cokolwiek romantycznie. Był zdania, zresztą nie tylko on, że „prawdziwe derby grano w czasach, kiedy w składzie Cracovii i Wisły grali zawodnicy rodem z Krakowa. Piłkarze rywali znali się, często mieszkali obok siebie. Także kibice wspierali swoich kolegów, przyjaciół. Rywalizowały wówczas poszczególne kwartały miasta, ulice. Ci byli za „Pasami”, inni za „Białą Gwiazdą”. Współcześnie, kiedy w klubowych jedenastkach pełno przyjezdnych, zagranicznych piłkarzy, napięcie derbowe spada. Kiedy słyszę okrzyki płynące z trybun kibiców Cracovii o Wiśle, która jest k…, oraz takie same hasła na stadionie Wisły pod adresem Cracovii to myślę sobie, że jest coś nie tak. Podobne refleksje nachodzą mnie, kiedy spaceruję osiedlem, na którym mieszkam. A te haniebne napisy na blokach” – konkludował…

Kiedy zatem wróci normalność? Był w tej materii sceptykiem. – Nie wiem, ja już tych czasów nie dożyję… – zawieszał głos z pozycji trenera, który po 28 latach tęsknych oczekiwań przywrócił Wiśle tytuł. I grubo później, wespół z Adamem Nawałką, ten prymat powtórzył.

Mieszkał w Krakowie blisko pomnika Iwana Koniewa, tego od manewru, który ocalił Kraków. Kadrowy manewr Oresta Lenczyka z rewanżu przeciwko Realowi Saragossa też przeszedł do historii sytuacji metafizycznych, ocierających się o cud. Paradoks, w każdym innym meczu Orest w przypadkowość zdarzeń programowo nie wierzył…

Bo wierzył w pracę i wiedzę.

JERZY CIERPIATKA

Hits: 65

To top