Kilka metrów od popiersia Piotra Skrzyneckiego, kilkanaście kroków od wejścia do „Piwnicy pod Baranami” aż korci, aby zadać cokolwiek obrazoburcze pytanie: czy sport jako dziedzina życia był obecny w „Piwnicy”? A jeśli tak, to w jakim stopniu? Okazja do choćby liźnięcia tematu jest przednia. Naprzeciwko mnie, na zewnątrz „Vis-à-vis”, czyli popularnego „Zwisu”, siedzi przy lampce wina ZYGMUNT KONIECZNY.
W tym miejscu musi być subiektywny odjazd muzyczny, inaczej nie może być. Rozmawiam, z racji profilu portalu niestety tylko pobocznymi wątkami, z ideałem kompozytora rzeczy nieprzemijalnych. Muzyki teatralnej oraz filmowej, a także piosenki literackiej. No i te winylowe arcydzieła… W jazzie (za którym Konieczny zdaje się nie przepada) nikt mi nie powie, że kiedykolwiek ujrzy światło dzienne większe arcydzieło od „Kind of Blue” Milesa Davisa. W historii polskiej fonografii to samo odnosi się w mym prywatnym rankingu do „Ewa Demarczyk śpiewa kompozycje Zygmunta Koniecznego”. Jak dozgonnie nie zachwycać się urokami „Takiego pejzażu”, wpadaniem w tany „Grand Valse Brillante” czy lirycznym pięknem „Tomaszowa”, gdzie „ta sama cisza trwa wrześniowa”?
Ad rem… Czy zatem było w „Piwnicy” miejsce na rozmowy o sporcie? Pada odpowiedź, że raczej nie, a jeśli już to rzadko. Koniecznego od zawsze i na zawsze trzeba kojarzyć z Cracovią, sympatiami po drugiej stronie Błoń okopali się Andrzej Sikorowski i Jan Nowicki. (Z innych źródeł wiadomo, że sercem jest związany z Wisłą również Zbigniew Preisner). A jaki powinien być ten kibic? Nie tylko zdaniem Koniecznego przede wszystkim wierny, niezależnie od notowań danego klubu na sportowej giełdzie. Bywa gorzej, czasem nastają nawet kiepskie dni, ale nigdy nie powinno się od klubu odwracać plecami. W każdych okolicznościach, nawet bardzo dramatycznych. Tego po prostu nie da się kochać koniunkturalnie.
W tym miejscu wyraził Pan Zygmunt szacunek dla postawy innego „piwniczanina”, Andrzeja Warchała, który kiedyś w towarzystwie damsko-męskim wpadł w kłopoty i został zaaresztowany przez milicjantów. Tak się złożyło, że zatrzymania Warchała, kibica Wisły, dokonali akurat piłkarze tego klubu, tego dnia będący na służbie. Niebawem Konieczny zagadnął Warchała, czy po tym feralnym zdarzeniu, specyficznych okolicznościach zatrzymania, na Wisłę aby nie obraził się. Padła odpowiedź, że w żadnym wypadku, przecież idole z boiska tylko i wyłącznie wykonywali obowiązki służbowe. Więc wizerunek „Białej Gwiazdy” nie mógł z tego powodu ucierpieć. I Andrzej pozostał Wiśle wierny – absolutnie pochwala taką postawę Warchała Zygmunt Konieczny.
Ale jego zauroczyła Cracovia. Jeszcze ta z tużpowojennych czasów idealnego sojuszu inżyniera Tadeusza Parpana i kierowcy, Władysława Gędłka. Ten znakomity duet obrońców Konieczny już pamięta z murawy, pewnikiem to samo odnosi się do słynnych „główek” Stanisława Różankowskiego, „polskiego Kocsisa”. Ale na pamiętnym, dodatkowym meczu Cracovii z Wisłą w grudniu 1948 nie był obecny. Wciąż zatem czeka na następny tytuł mistrzowski „Pasów”. Czasowi bliżsi dojrzałemu oklaskiwaniu gry „Pasiaków” byli liderzy innej generacji. Kiedy na przeciwnych flankach ataku czarowali techniką Krzysztof Hausner i Janusz Kowalik, a bezpieczeństwo na przedpolu bramki Henryka Stroniarza zapewniał przede wszystkim Andrzej Rewilak.
Zmieniali się idole z murawy, bez zmian pozostawała widownia. Zygmunt Konieczny zgadza się jak najbardziej, że była urokliwa. Dla elit naukowych czy artystycznych należało do dobrego tonu odwiedzanie stadionu, najpierw przy al. Puszkina, a później przy ul. Kałuży. Ale przecież w to samo miejsce zaglądał też proletariat. Interesujące, że w opozycji do elit, które czasem zapominały o savoir-vivre, obok na trybunach nabierał dobrych manier robotnik. Chciał choćby na chwilę wznieść się na ten sam poziom co elity. Tyle tylko, że te niekiedy traciły głowę pod wpływem nadmiaru emocji…
Wcześniej często obecny na meczach Cracovii, od dawna przestał na nich Zygmunt Konieczny bywać. Nie on jeden, to samo dotyczyło na przykład znanego aktora, Mariana Cebulskiego, obok Wiktora Sadeckiego jednego z popularnych „Gzymsików”. Cebulski któregoś dnia postawił stanowcze veto chamstwu panoszącemu się na widowni i powiedział: wystarczy…
W odniesieniu do Zygmunta Koniecznego powód absencji niemal całkowitej jest zupełnie inny. Zawiera się w warstwie emocjonalnej, zbytnim przeżywaniu występów ulubionej drużyny. Nie jest w stanie oglądać jej meczów na żywo. Wszak raz w roku regularnie i całkiem świadomie zdarza się wyjątek od reguły. 1 stycznia, podczas tradycyjnego Treningu Noworocznego, w gronie obserwatorów można zauważyć słynnego kompozytora. Bo tego szczególnego dnia w ogóle nie musi się denerwować wynikiem gry wewnętrznej, którą Cracovia tak czy inaczej wygra…
W latach aktywności kibicowskiej odwiedzał jeszcze inny obiekt, zresztą też bardzo urokliwy. Ten na Ludwinowie, gdzie „garbarze”… garbowali skórę przyjezdnym. Jeszcze w liceum muzycznym kumplem Koniecznego był późniejszy śpiewak operetkowy, Andrzej Pągowski, który wyraźnie sympatyzował za Garbarnią. Ale akurat nie Pągowski, tylko zupełnie inny kolega szkolny otworzył przed Zygmuntem Koniecznym podwoje teatru na Ludwinowie. Był synem szatnego, albo gospodarza Garbarni. Jańczyk? Cieślik? Grabowski? Już nie odtworzymy jego nazwiska…
Za to zapadła w pamięć metoda jaką się posługiwał. Otóż, pewnie za aprobatą ojca, dostawiał do drewnianego płotu drabinę. Też drewnianą. Po niej Konieczny forsował ogrodzenie, mimo pustej kieszeni nabywając „bilet wstępu”. Dzięki temu mógł oklaskiwać grę piłkarzy, których nazwiska pamięta do dziś. Mieczysław Nowak, Józef Browarski, Henryk Bożek, oczywiście też Zdzisław Bieniek…
Pół wieku później wspomniany na wstępie Jan Nowicki napisał tekst nowego hymnu Garbarni. Któż mógłby skomponować muzykę jak nie Zygmunt Konieczny? Przystał na tę propozycję znakomitego aktora z ochotą, traktując sprawę w kategoriach honorowych. Bo oto otworzyła się możliwość spłacenia starego długu, za tę drabinę pokątnie dostawianą do płotu… Utwór zinstrumentował wzięty krakowski jazzman Marek Michalak i Garbarnia ma od kilkunastu lat nowy hymn. Jaki? Zygmunt Konieczny był i pozostał osobą bardzo wymagającą, również wobec samego siebie. Uważa, że napisał rzecz trochę za trudną pod względem rytmicznym, momentami synkopującą. Ale też takiego rytmu wymagały słowa, a on zawsze dba o to, aby między nimi a muzyką istniała symbioza.
Kiedyś Zygmunt Konieczny stwierdził, że ówczesny trener Cracovii, Stefan Majewski ma w sobie coś z dyrygenta. Niezależnie od tego, że trener powinien być dobrym psychologiem każdej jednostki, to jeszcze musi ogarniać sprawę całościowo. Jeśli to trenerzy i dyrygenci to potrafią, rozlega się zbiorowy aplauz. W jakiej skali? Mierząc entuzjazm wskaźnikiem decybeli każdy muzyk marzy, aby po koncercie usłyszeć choćby odrobinę tego, co słyszy piłkarz po strzeleniu gola…
I tego Zygmunt Konieczny jest całkowicie pewien.
JERZY CIERPIATKA
PS
Do kręgu szczególnych sympatyków sportu wywodzących się z „Piwnicy” nie jest skłonny Zygmunt Konieczny zaliczyć Mieczysława Święcickiego, na wieki kojarzonego z Aleksandrem Wertyńskim i „Jęczmiennym Łanem”, zresztą jedną z wielu przepięknych kompozycji Koniecznego. Z cokolwiek próżnych pobudek osobiście tego żałuję. Kiedyś, świeżo po lekturze „Tempa”, zobligował Święcicki mego szefa na Wielopolu, Ryszarda Niemca następująco: „Rysiu, przekaż Cierpiatce, że zna się na boksie”…
Hits: 57