- Byłeś chłopakiem z Prokocimia.
- Zgadza się. Tam się urodziłem i wychowywałem.
- A bardziej szczegółowa lokalizacja?
- To Imiołki. Prokocim był podzielony na kilka stref. Szutry, Stara Wieś, właśnie Imiołki… W okolicy było kilku piłkarzy, którzy znaczyli dużo, zresztą nie tylko w klubie. Przede wszystkim Stanisław Flanek, późniejszy reprezentant Polski i filar Wisły. Był znacznie starszy ode mnie, o pokolenie. Mieszkaliśmy praktycznie dom przy domu. Grałem z synem Flanka, kuzynami syna zresztą też. Nieco dalej mieszkał Jurek Piotrowski, też wiślak. Natomiast nie był moim sąsiadem Zbyszek Lach, też wysokiej klasy piłkarz Wisły. Ale bezapelacyjnie na pierwszym miejscu figurował Flanek.
- Jakie to były rodziny?
- Rodzice Flanka prowadzili gospodarstwo. Matka Jurka Piotrowskiego pracowała w Kablu, a ojciec w podzespołach.
- A Twoi rodzice?
- Mama doglądała domu, aby wszystko w nim było w porządku. Natomiast ojciec był kolejarzem.
- W Prokocimiu to nic nadzwyczajnego.
- Naturalnie. Ojciec na początku pracował w Kablu, ale tam mu trochę dokuczali, ze względu na przeszłość w AK. Więc musiał zmienić pracę, co nie było sprawą prostą, bo mu to blokowano. W końcu zaczął pracować na kolei i tak już zostało, aż do emerytury. Na kolei pracował też starszy o 12 lat brat, mnie również to w pewnym stopniu dotyczyło.
- Kiedy pojawiłeś się w klubie Prokocim?
- W 1957, miałem wtedy 14 lat. Zresztą, teraz się można do tego przyznać, na podstawie pewnego fałszerstwa, bo podrobiłem datę urodzenia. Odbyło się to za cichą aprobatą ówczesnego sekretarza klubu, on wiedział, że de facto jestem młodszy. Ale nie utrudniał, za co byłem mu wdzięczny.
- Lata później zacząłeś grać w seniorskiej drużynie Prokocimia.
- Co kłóci się z późniejszą pozycją na boisku, byłem wtedy napastnikiem. Zresztą bramkostrzelnym, co skłoniło trenera Władysława Stiasnego do powołania mnie do reprezentacji Krakowa. Stiasny zorganizował na boisku Dąbskiego taką wewnętrzną grę z udziałem nominowanych. Brakowało mu kandydatów na obronę, wiec choć wiedział, że jestem napastnikiem tam mnie z konieczności przestawił, choć niby tylko na ten jeden sprawdzian. I ta „chwila” przeciągnęła się na całą moją karierę…
- Jeździłeś na obozy do Kęt?
- Jeździłem. Akurat z Kęt uciekaliśmy przed powodzią, kiedy klęska żywiołowa nawiedziła tamtejsze tereny. Pociąg jechał na moście 5 kilometrów na godzinę. To był naprawdę dramatyczny moment: jak uciec przed strasznym żywiołem?
- Miałeś u Stiasnego wysokie notowania?
- Na tyle wysokie, że powołał mnie do reprezentacji Polski juniorów.
- To był czas słynnych „Portugalczyków”?
- Już po tym sukcesie, nieoficjalnym wicemistrzostwie Europy w 1961. Ale powołanie na zgrupowanie w Warszawie do tamtej słynnej drużyny otrzymałem, tylko że doszło do kolizji różnych interesów. Wyjazdowi na obóz sprzeciwił się ojciec, bo budowa domu była dla niego ważniejsza. A moja obecność przy budowie była według ojca niezbędna. U trenera Stiasnego grałem na lewej obronie, z Małopolski byli jeszcze bramkarze Marek Tabor (Kraków) i Wiesiek Spiegel (Nowy Sącz), napastnik Andrzej Horba (Tarnów)… Aha, był jeszcze Karol Kapciński z Oświęcimia, który później znalazł się w Zabrzu, w samym Górniku.
- Któregoś dnia zastała Cię w domu „niespodzianka”, w postaci karty poborowej.
- Spodziewałem się tego, bo obserwatorzy z Wawelu przychodzili na mecze Prokocimia. Do służby wojskowej nie paliłem się, chciałem od tego uciec, poszedłem na kurs spadochronowy. Ale Wawel znalazł dla mnie miejsce w jednostce przy Wrocławskiej i już nie było żadnego zmiłuj się. Akurat odprowadzałem moją pierwszą żonę, nieboszczkę, a tu mnie namierzyli pod samą bramą klubu. Musiałem wsiąść do motocykla z przyczepą i prosto do Wawelu… Grał wtedy sparing z Garbarnią, zagrałem połowę meczu i stamtąd do jednostki…
- Wawel był wtedy drugoligowy.
- Tak, choć już z tendencją spadkową. Zadebiutowałem w Katowicach, za chwilę był mecz na Ludwinowie. Znalazłem się na zdjęciu w „Tempie”, zebrałem pochlebne recenzje, ale Garbarnia wygrała wyraźnie. W połowie 1964 Wawel spadł z drugiej ligi. Czy była ta degradacja do uniknięcia? Myślę, że nie. Dorobek punktowy był mizerny, z drugiej strony wiele spotkań przegraliśmy różnicą jednej bramki. To była cena braku doświadczenia, mieliśmy za młody zespół. Nie zapomnę meczu z Zawiszą w Bydgoszczy, który aspirował do awansu do ówczesnej I ligi (dziś ekstraklasa). Walczyliśmy dzielnie, ale jak uporać się z serią trzech rzutów karnych podyktowanych przeciwko nam? Ostatecznie przegraliśmy 2-3, a doskonale przygotowany „organizacyjnie” Zawisza ostatecznie osiągnął cel i przez kilka sezonów występował w najwyższej klasie rozgrywkowej.
- Z kim przyjaźniłeś się w Wawelu?
- Najbardziej z Ryśkiem Sarnatem, Januszem Sputą i Antkiem Stworą. Wszyscy byliśmy młodzi, po prostu kumple.
- Czy Robert Gadocha musiał zazwyczaj przegrywać rywalizację na lewym skrzydle z Wiesławem Kalickim?
- Gadocha pojawił się w Wawelu jako bardzo młody chłopak. Kalicki był studentem prawa i gdy była kolizja nauki ze sportem to zawsze wybierał naukę. Zresztą uczył się znakomicie, zrobił później dużą karierę nawet w wymiarze europejskim, w samej Brukseli.
- Którego z trenerów najbardziej ceniłeś w trakcie Twego długoletniego pobytu w Wawelu?
- Wielkie zaangażowanie wykazywał Zdzisław Dwernicki. Z kolei Aleksander Hradecki wprowadził bardzo dużo nowych zawodników, którym pomagał, aby mieli dobry start. I bardzo ciekawie prowadził treningi.
- A który z napastników najbardziej uprzykrzał Ci życie?
- Mocno dał mi się we znaki center bydgoskiej Polonii, Marian Norkowski. Jako stoper miałem z nim problemy przy walce o górne piłki. Norkowski był zresztą wcześniej reprezentantem kraju… Ponadto zapamiętałem Bernarda Burczyka, który z Rakowa Częstochowa trafił później do GKS-u Katowice. Burczyk z kolei był bardzo mocny fizycznie. Sam nie należę do ułomków, ale z Burczykiem trzeba było toczyć naprawdę bardzo twarde pojedynki.
- Co przesądziło, że Wawel, choć zdradzał uzasadnione aspiracje, jednak nie wrócił wtedy do II ligi? Trzeba było na to czekać aż trzy dekady.
- Największe znaczenie miała określona struktura wojskowa. Wawel był plasowany niżej niż Lublinianka, w której zresztą byliśmy wraz z Ryśkiem Sarnatem próbowani. Były z zewnątrz podjęte konkretne działania, aby piłkarski Wawel przestał istnieć. Prawdopodobne, że to by nastąpiło, gdyby nie interwencja I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego w Krakowie, Józefa Klasy, do którego zwróciliśmy się o pomoc. Przy nas wykonał telefon do generała Włodzimierza Oliwy i to zapobiegło dramatowi.
- Jaki mecz najbardziej utkwił w pamięci?
- Nie wskażę nic konkretnego, choć pucharowe boje z Zagłębiem Sosnowiec, które Wawel wyeliminował oraz z Górnikiem Zabrze (tu nie daliśmy rady) to z pewnością ważne wydarzenia.
- Zawsze ciągnęło Cię do trenerki?
- Nie, choć jeszcze jako zawodnik potrafiłem czytać grę, ją rozumieć, umiałem znaleźć właściwe rozwiązania. Jak się ustawić, jak pokierować grą partnerów, jak ogarnąć szerszy plan gry. I stąd ta decyzja, zapewne nieuchronna.
- Jeszcze jako zawodnik wróciłeś do Prokocimia.
- Ale coraz bliżej byłem roli trenera. A skoro w Prokocimiu akurat nie było wtedy oszałamiających wyników, a środowisko aprobowało moją osobę, więc złożono mi propozycję, którą chętnie przyjąłem. I to był początek naprawdę długiej przygody gdzieś już z wysokości ławki trenerskiej.
- Do których działaczy żywiłeś największy szacunek?
- Szczególnie do Antoniego Klimka i Tadeusza Rysia. Obaj chcieli i co równie ważne umieli pomóc. Obu zachowuję we wdzięcznej pamięci.
- Jak ze zdrowiem?
- Dobrze, choć nie doskonale. W 2009 miałem pierwszy zawał, gdyby nie błyskawiczna reakcja żony nie przeżyłbym. Później były jeszcze trzy następne zawały, na szczęście już nie tak groźne.
- Na mecze chodzisz?
- Tak, choć rzadko. Głównie na mecze Prokocimia, a wcześniej na Armaturę, bo z domu było mi blisko na jej stadion. Lubię chodzić na Cracovię, której stadion wygląda bardzo estetycznie. Jak blisko był wnuk, który teraz przebywa w Norwegii, chodziliśmy na mecze Wisły. To syn Grześka, miał duży talent piłkarski, ale nie za bardzo mu się chciało.
- A Grzesiek zrealizował się piłkarsko?
- W żadnym wypadku. Talent to nie wszystko, zabrakło charakteru. W Wiśle jak najbardziej widział go Adaś Musiał, który poprosił mnie o spotkanie. I mówi: – popatrz, wołam Grześka na trening, a on nie przychodzi… Nie wpłynęło to na moje relacje z Grześkiem, w domu jest OK. Ale niewątpliwie żałować trzeba, że tylko w ograniczonym stopniu osiągnął to, do czego był predestynowany. Myślę zresztą, że Grzesiek sam tego żałuje, choć tego nie okazuje na zewnątrz. Wywodzę się z rodziny sportowej. Mój dziadek, ojciec, brat – wszyscy grali… Ciekawe, że jeszcze większy talent od Grześka miał inny wnuk, syn Bogusia. Ale poszedł w piłkę ręczną, bo nie chce mu się biegać, woli stać na bramce. Ale nie chce z dziadkiem gadać, bo dziadek go namawia do gry w piłkę nożną… Niemniej nie wtrącam się, bo każdy powinien mieć prawo wyboru i trzeba to uszanować.
- Dzięki za rozmowę.
JERZY CIERPIATKA
JAN BURMER, ur. 16 października 1943. Wychowanek Prokocimia Kraków (57-63), Wawel Kraków (63-73, ćwierćfinał PP’ 65), ponownie Prokocim (73-76). Ojciec Grzegorza, ligowca w barwach Wisły. Z powodzeniem trener wielu klubów małopolskich. Kolejno: Wawel, Prokocim, Wiślanka Grabie, Karpaty Siepraw, Nadwiślanka Nowe Brzesko, Prądniczanka, znów Prokocim, Armatura, ponownie Nadwiślanka.
Hits: 106