Coś z Cortazara: gra w klasy (lub klasy brak)

Dwa skojarzenia towarzyszyły mi w trakcie oglądania fenomenalnego finału katarskiego mundialu. Dziwnie jakoś nie mogłem oprzeć się przeczuciu, że mimo trwającej przez godzinę dominacji Argentyny nad Francją i dwubramkowej przewagi gra o najwyższą stawkę jeszcze nie jest zamknięta. Jak przed 36 laty, gdy na Stadionie Azteków nagle odrodzili się Niemcy, a przecież już ich miało nie być w starciu właśnie z Latynosami.

Drugiej asocjacji z 1986 rokiem towarzyszył gdzieś krążący nad Lusail Iconic Stadium duch Julio Cortazara. Jak wtedy w Meksyku, tak teraz w Katarze znakomity argentyński pisarz (długie lata akurat mieszkający w Paryżu…) dawał rodakom natchnienie. Teraz, wprawdzie znów tylko zaocznie, też rzucał rodakom impuls do wzniesienia się na absolutnie nadzwyczajny poziom doznań. W pierwszej części finału wręcz metafizycznych. Gdzieś z nieba podpowiadał im skąd wydobywać następne pokłady kapitalnych pomysłów, jak i czym pobudzać wyobraźnię, aby drużyna Lionela Messiego zapisała się równie chwalebnie, co kiedyś ekipa Diego Maradony.

Czy niedzielny finał był najlepszy, najbardziej dramatyczny w całej mundialowej historii? Mimo autentycznego zachwytu nie mam pewności. Bo i dreszczowy deszczowiec na Wankdorf (1954, od 0-2 do 3-2 Niemców nad Węgrami) i ogromne kontrowersje przy najważniejszym golu Geoffa Hursta (1966, Anglia – RFN 4-2) to sceny, o których nie wolno zapominać. Finał najświeższy, więc w podświadomości programowo najlepszy, niewątpliwie ważył kilka ton piękna, również w wymiarze indywidualnym. Tradycyjnie harował jak wół Rodrigo De Paul. Jak natchiony rozwiązywał zagadki Angel Di Maria, m.in. nieuchronnie wieńcząc bodaj najpiękniejszą akcję całego turneju. Ale fundament pod tego gola, bodaj po najpiękniejszej akcji całego turnieju, kładł Messi, kunsztownym podaniem na środku boiska.

Fascynująca konfrontacja Lionela z Kylianem Mbappé – zakończona optymalnym epilogiem, bo honorującym obydwu herosów – nosiła iście epicki charakter. Miała wiele wspólnego z bojami słynnych championów wagi ciężkiej, bataliami Muhammada Alego z Joe Frazierem czy George’ em Foremanem. Im więcej padało potężnych ciosów na linii Messi – Mbappé, tym charakter tej rywalizacji stawał się czystszy. Liczyły się tylko argumenty stricte piłkarskie. Argentyńczycy powieszą mnie za zdanie, że stawiam Messiego wyżej od Maradony. Lionel jest od Diego po mojemu wszechstronniejszy, w przeciwieństwie do Maradony umie dochowywać reguł fair play. Kylian? Oprócz supereksresowej szybkości jego wielkim atutem pozostaje absolutna pewność siebie. Tak postępuje także w najtrudniejszych chwilach (zamiast przyjmowania piłki bezpośrednie uderzenie przy golu na 2-2), bo pozwala mu na to wyborna technika strzału.

Jak wtedy w Mexico City, tak teraz znów jednak zrodził się dla Argentyny problem, zresztą nagle i o gigantycznej skali. Podobnie jak Niemcy Francuzi znienacka postawili twarde veto, co doskonale o nich świadczy. Spóźnieni ogromnie i najwyraźniej myląc dworzec jednak potrafili wskoczyć do pociągu, który omal zawiózł ich do stacji szczęścia. Z drużyną Didiera Deschampsa nigdy nic nie wiadomo. Poza tym, że jeśli jej nie skończysz, to ona najpewniej skończy ciebie. Tak się nie stało, ale jakże niewiele dzieliło od tak niesamowitego, jak na dramaturgię spotkania, epilogu? Przecież ostateczny cios mógł i powinien zadać Kolo Muani, ale Emiliano Martinez poprzez wykonanie fantastycznej interwencji dokonał nieomal cudu. I przedłużył tym samym wojnę nerwów, jakby w jej trakcie kolosalnych emocji było za mało.

Najgorsze w tej książce czytanej jednym tchem było posłowie. Obsceniczny gest wykonany przez przywołanego powyżej Martineza był żałosny. Nad Sekwaną z kolei wyszło czarno na białym, że Francja nie umie przegrywać. Zmasowany, z wytoczeniem najcięższych dział, atak na Szymona Marciniaka to żenada, Polak w żadnej mierze nie zasłużył na takie potraktowanie. W szalenie trudnym do prowadzenia meczu nie pomylił się przy ocenie akcji o znaczeniu kluczowym. Ani przy trzech podyktowanych karnych (w tym dwóch dla Francuzów), ani przy ocenie sytuacji z 87. minuty, kiedy Marcus Thuram próbował oszukać cały świat. Marciniak był znakomity w roli arbitra, a jest skandalem stawianie go w roli gnębiciela Francuzów.

Im zabrakło elementarnej przyzwoitości i klasy. Przypomniał mi się rok 2009, gdy kuchennymi drzwiami awansowali do finałów mundialu w RPA. Wtedy akurat mój boiskowy idol, Thierry Henry, wpadł na szatański pomysł, aby bezpośrednio przez strzeleniem przez Williama Gallasa decydującego gola kosztem Irlandii pomóc partnerowi w przedziwny sposób. Podając muw tej samej akcji piłkę z użyciem najpierw jednej ręki, a następnie drugiej. Z tego co pamiętam Henry nie czuł się wtedy winnym oszustwa, kierując zarzuty pod adresem … sędziego. Że nie zauważył tego przekrętu…

Renomowany dziennik „l’ Equipe”, teraz wiodący prym w oskarżaniu Marciniaka, łaskawie wtedy skonkludował, że choć oczywiście było zagranie ręką Henry’ego (w okładkowym kontekście jak u Maradony, „ręką Boga”), to fakt awansu Francuzów w tak trudnych okolicznościach tym bardziej trzeba docenić…

Zdaje się, że w podobnym tonie byłby utrzymany komentarz, gdyby Marciniak nie daj Bóg kupił oszukańczy greps Thurama…

JERZY CIERPIATKA

Hits: 1

To top