Upadek Santosu

Czterobramkowa klęska Fluminense z Manchester City w finale klubowych mistrzostw świata to kolejny, jakże namacalny dowód upadku brazylijskiego futbolu. Symbolem katastrofy wizerunkowej na wieki pozostanie 1-7 z Niemcami z mundialu rozgrywanego akurat na własnej ziemi, tego z pamięci nie wymaże nic. Problem jednak w tym, że materiału dowodowego gromadzonego w prokuratorii generalnej Confederação Brasileira de Futebol wciąż przybywa. I podlega on nieustannej aktualizacji, zaś CBF od dawna jest bezradny, co z tym fantem zrobić.

Tu już nie chodzi o tęskne wzdychanie jak odzyskać blask Złotej Nike, bo od ostatniego triumfu w mundialu niebawem upłynie ćwierćwiecze. Idzie natomiast o wojny regularnie przegrywane na różnych frontach. Przykłady z ostatnich miesięcy? Reprezentacja kobieca, choć długo i zasadnie zaliczana do światowej elity, nie wyszła w ostatnim mundialu poza opłotki rywalizacji grupowej. Młodzież w kategorii U-17 po przełknięciu gorzkiej pigułki (2-3 z Iranem) wprawdzie poszła dalej, ale szczególnie upokarzającej porażki 0-3, bo z argentyńskim sąsiadem, już niczym nie można było przypudrować. A teraz mamy grypę, akurat pod wielce znamiennym tytułem „Flu”…

Fluminense dostało w łeb niejako na dzień dobry od Juliana Alvareza. Ten jeszcze dał kopa na drogę powrotną, w tzw. międzyczasie było jeszcze wykonanie prostej formalności przez Phila Fodena i bez zachowania chronologii zdarzeń, za to dopełniające beznadziejnej całości, zdradzenie przez piłkarza Nino niestety „samobójczych” inklinacji. Podsumowując: Fluminense było wobec MC jeszcze bardziej bezradne niż dawno temu Benfica Lizbona w nader bolesnym zderzeniu z potęgą Santos FC (2-5).

Wtedy najważniejszą personą klubowych mistrzów świata był w dwumeczowym spektaklu oczywiście Pele, który nawet w Lizbonie potrafił wziąć prymat nad Eusebiem. Edson Arantes do Nascimento miał przed rokiem życzenie, aby go pochować na stadionie Santosu, co wydawało się miejscem jak najbardziej godnym tego, adekwatnym do świętego dla starych pokoleń przywiązania do barw klubowych. Od pogrzebu Pelego nie zdążyło upłynąć 12 miesięcy, za to radykalnie zmienił się status Santosu. Oto właśnie wyleciał z ligi państwowej, co zdarzyło się pierwszy raz w historii sięgającej 111 lat…

To upokorzenie, wbrew pozorom, jest bolesne również nad Wisłą. Zwłaszcza dla emerytów, których jeszcze nie dopadła demencja. Santos po odprawieniu z kwitkiem Benfiki zrobił to samo na światowym topie z AC Milan, choć tym razem nie obyło się bez kontrowersji, Włosi do tej pory czują się pokrzywdzeni. Trzy lata przed ustrzeleniem dubletu, w roku 1960 Santos, oczywiście z Pelem w roli głównej, pojawił się w Polsce i była to co najmniej taka atrakcja, jak niezapomniane koncerty estradowej kapeli Marino Mariniego. Na Stadionie Śląskim w Chorzowie niestety nie znalazłem się i jedyna okazja zobaczenia idola na własne oczy bezpowrotnie przepadła. W wydanej przez wydawnictwo „GiA” monografii 90-lecia Śląskiego ZPN wyczytałem, że bilety na show Pelego i jego klubowych kolegów kosztowały 35 złotych plus jakieś dopłaty. Tanio zatem nie było, ale prawdziwy kibic zdarłby z siebie ostatnie portki…

Pele pozostawił po sobie piorunujące wrażenie na każdym z naocznych świadków i tego nic nie wymaże z pamięci. A o gratis postarał się znakomity fotoreporter Mieczysław Świderski, który już na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie uwiecznił kunszt Pelego oddającego podczas specjalnego treningu szalenie efektowny strzał przewrotką. Nie da się ukryć, że jakość zdjęcia oraz karykatury wykonanej przez Edwarda Ałaszewskiego też były światowej klasy.

Santos wygrał mecz z nieoficjalną reprezentacją Polski gładko, 5-2, od stanu 5-0 dając rywalom szansę jeno na otarcie łez. Ale i tak nikt nie narzekał, bo doznania estetyczne były najwyższego lotu. Z pomocą fotograficznych ujęć zderzano ruchy cokolwiek toporne (Engelbert Jarek) z czarodziejską lekkością Coutinha w walce o piłkę. Dziękowano bramkarzowi, którym był Edward Szymkowiak, za to, że przepuścił do siatki tylko pięć, a nie dziesięć goli. W owych „achach” i „ochach” nabierał Santos rozpędu, aby już z urzędowym placetem stać się najpotężniejszym klubem na świecie. I to zrobił, we wspomnianych powyżej konfrontacjach z Benfiką i Milanem.

Pele był oczywiście najlepszy, ale też nie miał żadnych podstaw, aby czuć się osamotnionym. Krąży po sieci zapis przyjacielskiej pogawędki, jaką ucięli sobie Dorval (w Chorzowie nieobecny, na prawym skrzydle grał tam późniejszy as Milanu – Benedicto Sormani), Mengalvio, Coutinho, Pele i Pepe na okoliczność wszystkiego, co było w Santosie najpiękniejsze. No, prawie wszystkiego, bo przecież w latach już współczesnych trafili na światowy afisz tak słynni piłkarze jak Robinho, Rodrygo czy przede wszystkim Neymar. Ale bezapelacyjnie najsilniejszy i w ogóle potężny był Santos właśnie wtedy, z chwilą złożenia wizyty na Śląskim i w kilku latach następnych. Obroną zawiadywał Mauro, niebawem kapitan zwycięskich „canarinhos” na mundialu w Chile. Tam w finale gola na 2-1 strzelił głową as pomocy, wszędobylski Zito. A bezpieczeństwa bramki strzegł Gilmar, golkiper absolutnie światowego formatu, choć do Santosu trafił już po meczu w Chorzowie.

To akurat Gilmar tulił do piersi Pelego, gdy niespełna 18-latek ryczał jak bóbr, bo również dzięki niemu Brazylia była wreszcie najlepsza w świecie. Tamten obrazek, jakże sympatyczny, od 1958 długo krążył po świecie. Stanowił materialny dowód, iż nawet piłkarscy bogowie są ludźmi. Że jak inni płaczą ze szczęścia, ale dopiero po końcowym gwizdku. Wcześniej czarują publiczność, urzekają kunsztem i nie mają konkurencji. A że każdy przeżywa triumf po swojemu… Pele wybrał łzy, znakomity golkiper wziął to dumnie „na klatę”. Jako o całe dziesięć lat starszy kolega.

Teraz obaj, Pele i Gilmar, patrzą z góry na upadek Santosu. Nie wiadomo tylko, kto kogo pociesza bardziej. Może być i tak, że w stosunku do akcji ze Sztokholmu doszło do zamiany ról, ale to bez znaczenia. Dla obu, pogrążonych w smutku po upadku Santosu, pewne jest bezdyskusyjnie jedno.

Że nawet w niebie nie ma spokoju.

JERZY CIERPIATKA

Hits: 157

To top