Paweł, Bartek i Olek w jednym stali domku…

Prezesi klubów ligowych to ludzie oryginalni ponieważ nieustająco śnią na jawie. Fabuła tych sennych konfabulacji koncentruje się na transferach zagranicznych własnych zawodników. Jeden motyw powtarza się nagminnie, chociaż nie do znudzenia…

Oto do siedziby prezesowskiego klubu piłkarskiego przylatuje na perskim dywanie menadżer przebrany za maharadżę, a za nim podąża czterech ułaskawionych rozbójników, dźwigających kufer pełen sztabek złota. Na jego okuciach widnieje nazwisko zawodnika, za którego zapłata transferowa mieści się w kuferku…

Rojenia senne mają bardzo realne odbicia w sposobie myślenia klubowych sterników, żyjących na jawie obsesją jak najkorzystniejszego sprzedania do zagranicznego klubu każdego gracza, na którego trafi oferta. Kalkulacja skłaniająca do zbycia, najczęściej najbardziej perspektywicznego zawodnika jest prosta, bo przeważnie podwaja roczny budżet klubowy. O ile interes klubowego budżetu, w tym przypadku jak najbardziej się zgadza, to korzyści płynące z transakcji dla zawodnika bywają ambiwalentne. Jednym, a jest ich niewielu, w tym Lewandowski, transfer wypala, piłkarz asymiluje się w klubie, który go kupił, niestety, większość ma problemy z adaptacją. Siedzą zatem na ławie, o ile w ogóle załapią się do kadry, potem idą na wypożyczenia do klubów niższych klas, daj Boże w kraju docelowym, niekiedy wracają skąd wychynęli, z podkulonym ogonem. Kasy, owszem, trochę zarobili, ale po drodze, z graczy o potencjale gwiazdy, stali się średniakami z przeszłością…

Piłkarzem odpowiadającym z grubsza wątkom tej przypowieści, wersji najbardziej aktualnej, jawi się obrońca (wahadłowy) Cracovii – Paweł Jaroszyński. Leciał do włoskiej ziemi, pewnie wielce obiecanej, na skrzydłach. Po paru sezonach wrócił do Cracovii na wypożyczenie, a pozbyła go się Salernitana. Nie trzeba być znawcą tematu, aby skonstatować, że niebawem Pawłowi liga polska spodoba się na stałe. Nie był on, według krajowych norm kandydatem na Paolo Maldiniego, dlatego dla lepszej ilustracji problemu sięgamy po przykład z tego samego klubu – Cracovii. Był sobie w niej 17-latek z nieprawdopodobną smykałką i pewnie by tę smykałkę rozwinął, gdyby go gwałtem nie wypchano z przyjaznej otuliny na obczyznę. Pięć baniek w najcenniejszej walucie okazało się dla Cracovii propozycją nie do odrzucenia. Poza czystym rachunkiem zysku, inne względy, nawet czysto sportowe, nie mówiąc o psychiczno-moralnych, nie zostały uwzględnione. A szkoda, jak się okazało… Surowy klimat futbolu angielskiego, twardy styl gry w Premiership nie okazały się przyjazne kruchej psychice i kościom chłopaka spod tarnowskiej wioski. W Leicester City, mistrzowskiej drużynie, nie ma czasu na hołubienie cherubinków, dlatego Bartek Kapustka zamiast grać siedział na ławce rezerwowych. Potem poszedł na wypożyczenie do niemieckiego słabeusza Freiburga i niewiele tam zdziałał. Wrócił do właściciela, gdzie znowu nie wyszło, więc raz jeszcze wypożyczono go do klubu belgijskiego… Nie spodobał się i jak Wańka-Wstańka, wrócił do Leicester… No, a stamtąd, gdzie czekała go gra w rezerwach, zaczął szukać w Polsce chętnego na swoje usługi. Legia była w potrzebie, więc Bartek gra w niej drugi sezon. Niestety, do kadry na mundial się nie załapał, chociaż Michniewicz powołał do niej pół setki graczy, nawet pomocnika Patryka Dziczka, człowieka po ciężkiej chorobie serca…

Drugim, krakowskim przykładem ekspedycji małolata za granicę, za wszelką cenę, pozostaje Olek Buksa. Tu sprawczą rolę eksportera odegrał nie klub (Wisła), lecz ojciec, apriorycznie kasujący podpowiadaną mu koncepcję pozostawienia chłopaka do dorosłości w macierzystym klubie. On akurat jeszcze bardziej kruchy niż Kapustka, rzucony został na grunt włoskiego klubu, gdzie nikt się nie patyczkuje w walce o piłkę i miejsce w drużynie. W tym miejscu scenariusz układa się w fabułę, o której była już mowa powyżej…
RYSZARD NIEMIEC

Hits: 1

To top