Pamięci Ryszarda Niemca. Te cudowne czasy w „Tempie”…

Uciekaliśmy przed tą wiadomością jak najdalej. Zdając sobie sprawę z jej nieuchronności pragnęliśmy, aby dotarła jak najpóźniej. Dziś trzeba o wszystkim napisać już w czasie przeszłym. Niestety…

W nocy z 16/17 marca 2023 w wieku 84 lat odszedł na wieczną wartę red. Ryszard Niemiec, dziennikarz wybitny i działacz sportowy tak samo, o ogromnych zasługach w obu sferach. Dla nas, ludzi Małopolskiego Związku Piłki Nożnej, najboleśniejsze jest to, że opuścił nas Prezes, który dbał ze znakomitym skutkiem, aby szyld „MZPN” stanowił powód do autentycznej dumy. Poświęcił temu blisko trzy dekady pracowitego życia. I zawsze akcentował, że warto było. Wybaczcie jednak, że dziś skoncentruję się na innym wątku. Stricte dziennikarskim, ten nurt też płynął bardzo wartko.

Znaliśmy się osobiście przez cztery dekady, gdy pierwszy raz w roli redaktora naczelnego „Tempa” został zaprezentowany w podziemiach „krążownika Wielopole” jego nowym podopiecznym. Zaczął od deklaracji programowej, której jeden z głównych punktów stanowiło veto przeciwko – to Jego określenie – „monokulturze piłkarskiej”. Niektórych może to teraz dziwić, innych nawet wręcz irytować, że takie credo wygłosił akurat ktoś, kto później przez 28 lat zawiadywał omal perfekcyjnie jednym z największych i najważniejszych związków futbolowych w kraju. A jednak zawarta w tym okolicznościowym zagajeniu sugestia (a raczej dyktat) była sensowna. „Tempo” musiało zmienić oblicze, aby coś komuś udowodnić. Zresztą nie tylko w Krakowie… Że pod Wawelem może istnieć wartościowe pismo sportowe o zdecydowanie rozleglejszych horyzontach niż dotychczas. Piekielnie ryzykowny pomysł, zwłaszcza że ta młodsza część zespołu stawiała dopiero pierwsze kroki w zawodzie… Więc z personelem złożonym po części z adeptów rzucić rękawice potężnej konkurencji? Zatem, że mocno ryzykował? To oczywiste. Ale po kilku latach coraz jaśniejsze stawały się przesłanki, dla których owo ryzyko jednak nie było dla Niego aż tak duże. Ponieważ On najwyraźniej grubo wcześniej, z chwilą wkroczenia do nowej akcji, dostrzegł w nas wartość. Kapitał, w który naprawdę warto zainwestować.

To po prostu czuł, dodatkowo wyposażony w wiedzę wypływającą z premierowych rozmów z podopiecznymi. Bo od tych rozmów z dosłownie każdym pracownikiem redakcji rozpoczął swe urzędowanie. – Co Pan ostatnio czytał z książek pozasportowych? – Co mamy dać na czołówkę tytułowej strony, gdy start do nowego sezonu piłkarskiego zbiegnie się w czasie z inauguracją lekkoatletycznych mistrzostw świata w Helsinkach? – A skoro o Helsinkach… Co Pan wie o Paavo Nurmim? Nie da się ukryć, że dla niektórych z nas pytania były cokolwiek kłopotliwe. Zwłaszcza że zadawane przez erudytę, którego skalę wiedzy daleko wykraczającej poza sport zdążyliśmy poznać wiele lat wcześniej, z chwilą pojawienia się w „Tempie” (jeszcze za Jana Rottera, a przed Edwardem Gretschelem) Jego słynnych „Startów i Falstartów”. Za tym felietonowym rarytasem gromadziły się przed kioskami kolejki, choć skłamałbym, że tylko z tego powodu. Tym bardziej podczas rozpoznawczego interview z nowym Szefem nie mogło być żartów.

Ponadto był szalenie wymagający już na okoliczność wypełniania przez nas reporterskich obowiązków. Marzyło mu się na przykład, aby za pięciowierszową informacją jeździć na drugi koniec Polski, bo jeśli o czymkolwiek pisać i jeszcze zrobić to dobrze – koniecznie trzeba być na miejscu, jako świadek naoczny. Zresztą samemu sobie narzucał identyczny rygor. Zgodnie z z tradycją – słusznie i pięknie kultywowaną w Krakowie z pokolenia na pokolenie – uwielbiał weekendowo wraz z Małżonką nadobowiązkowo przemieszczać się po sportowych arenach miasta. I nie daj Bóg, aby stwierdził na miejscu, że delikwent redakcyjnie obsługujący imprezę gdzieś się zapodział po drodze. Wtedy nie było przebaczenia…

Szkołę dawał twardą, bywał czasami chyba zbyt surowy, ale staraŁ się być i pewnikiem był sprawiedliwy w ocenach. Fuszerki programowo nie trawił, ale gdy z pozycji Szefa odczuwał satysfakcję, wówczas wcale tego nie skrywał. Bezpośrednio po powrocie z włoskiego mundialu 1990 zaprosił mnie i niestety też już świętej pamięci Krzyśka Mrówkę do swojego gabinetu. Zaprosił, nie wezwał… – Panowie, oddaję honory, kłaniam się nisko. Taką robotę rozumiem… Do wydawnictwa już poszedł wniosek, abyście dostali specjalne premie za wzorową obsługę imprezy. A niektórzy się na niej przewrócili… – rzucił na odchodne już po całkiem usprawiedliwionym wychyleniu przez każdego szklaneczki whisky. Ciekawostka polega na tym, że pół roku wcześniej dowiedziałem się o wystawieniu wniosku delegacyjnego do Italii z łam „Tempa”. Kiedy odważyłem się spytać: co jest grane? – w odpowiedzi padło: – jak Pan strzelił Rayowi Clemence’owi gola w meczu Polska – Anglia (dziennikarzy), to jakie miałem wyjście?

Umiał wymyślać i przydzielać ciekawe tematy, inspirować i ukierunkowywać przed ich napisaniem. Albo już po otrzymaniu pierwotnej wersji „dzieła”, które Jego zdaniem wymagało retuszu, bądź zdecydowanie poważniejszej obróbki. Ale nie odbywało się to na zasadzie, że On tak uważa i koniec kropka. Zamiast tego wskazywał na potknięcia, uzasadniał dlaczego coś trzeba usunąć, a inną kwestię poszerzyć, bądź w ogóle jej brakuje. Słowem uczył, a raczej edukował i były to nauki o wartościach nie do przecenienia. Efekt? Regularnie zaczęła rosnąć kolekcja „Złotych Piór” (najważniejszego trofeum na rynku ogólnopolskim), sięgali po nie Leszek Rafalski, Irek Pawlik, Zbyszek Wojciechowski, już nie wspominając o Nim, laureacie podwójnym.

Redakcyjne podwoje „Tempa”, najpierw na parterze, a później czwartym piętrze „krążownika” służyły nieustannie przepływowi myśli twórczej. Było cudownym kanonem, właśnie za Jego jedenastoletniego prowadzenia gazety, że z sobą ciągle rozmawialiśmy. O sytuacjach bieżących i kiedy rozmowy zbaczały na tory aktualności z myszką. Stąd co jakiś czas na czwarte piętro symbolicznie taszczyli rowery Staszek Gazda (bo jakże sympatyczny), jego imiennik Szozda (bo kolarz wspaniały) czy Ryszard Szurkowski (bo „ścigant” wręcz genialny). A jeśli teoria nie wyczerpywała całości zagadnienia, jakby koniecznie musiała być poparta zajęciami praktycznymi, wtedy dochodziło na korytarzu do słynnych konkursów trójskoku. Z cokolwiek starymi papierami mistrza juniorów Przemyśla stawał w szranki On. Leszek Trojanowski z kolei, as redakcyjnej korekty, rzucał na szalę atuty błyskawicznego rozbiegu, bo skoro w młodych latach realnie zagrażał w sprincie samemu Wiesławowi Maniakowi…

Nie pomnę, kto globalnie wyszedł z tych pojedynków górą. Ważniejsze, że najpierw odszedł Leszek, a od wczoraj nie ma już żadnego z Nich.

15 lutego br., w siedzibie MZPN, doszło do sympatycznego spotkania ludzi kiedyś pracujących w „Tempie”. Wybór miejsca nie był przypadkowy, wszak wielu z nas (Ryszard Kołtun, Jerzy Nagawiecki, Andrzej Godny, Wojciech Batko, Jacek Gucwa, Piotr Płatek, ja i oczywiście Ryszard Niemiec) mają wpisane obie firmy do zawodowego dossier. Pojawiło się ponad trzydzieści osób, a centrum uwagi znalazł się naturalnie On. Przyjął nas ciepło, niczym kochane dzieci, jak zwykle mówił mądrze, choć niestety z dużym trudem. Widać było, że pojawił się dzięki nadzwyczajnemu wysiłkowi woli. Że traci siły.

Ale nie byłby sobą, gdyby nie walczył do końca. Pisywał teksty do zaprzyjaźnionych redakcji, później te teksty mógł już tylko dyktować, aż całkiem niedawno, wciąż w obligatoryjnym poczuciu obowiązku, zdążył powiadomić wszystkie tytuły, że nic więcej nie jest w stanie z siebie dać… Od ładnych kilku lat zwracał się do mnie telefonicznie z prośbą o konsultacje w wątpliwych kwestiach. To był dla mnie ogromny zaszczyt, przecież te zabiegi powinny iść w przeciwnym kierunku… Regularnie dzwoniliśmy do siebie co kilka dni, to była naprawdę gorąca linia. Jeszcze w sobotę, choć już na bardzo krótko.

Aż wreszcie telefon zamilkł i już więcej nie pogadamy o wrocławskim fenomenie koszykarskiej ekipy Witolda Zagórskiego, punktowej pogoni Wisły za pierwszoligową czołówką, spartańskich zaletach Piotra Jagiełłowicza, którego zdążył pożegnać na łamach…

Jeszcze długo słysząc telefoniczny sygnał mieć będę pierwsze skojarzenie, że to przecież musi być On. Niestety…

JERZY CIERPIATKA

Hits: 24

To top