O finale, do którego nie dojdzie

Chodziło mi po łepetynie, naiwniakowi, że Wiedeń może się niebawem przenieść na chwilę do Stambułu. Te mrzonki wybił z głowy Pep Guardiola. Był brutalny, zrobił to tłuczkiem. I nie ma mowy, aby w grze o najwyższą stawkę pucharową znów zderzyły się ekipy Interu Mediolan i Realu Madryt, o czym w skrytości ducha marzyłem.

Tamten wielki finał miał miejsce na wiedeńskim Praterze w roku 1964. Jeszcze żył Alfred Hitchcock i nawet był w tak dobrej formie, że podobno przymierzano się, aby mistrz od thrillerów i suspensu otworzył finał honorowym kopnięciem piłki. Takie spekulacje pojawiły się na łamach jednej z naszych gazet, ale do niecodziennego wkroczenia Hitchcocka do akcji zdaje się nie doszło. Za to, zwłaszcza w Bytomiu, dominował żal za straconą szansą. Dzień wcześniej i również w Wiedniu (ale na kameralnym obiekcie Hohe Warte) pięknie walcząca w Pucharze Rappana Polonia jednak uległa w decydującym meczu bratysławskiemu Slovnaftowi. To ten sam klub, co Inter Bratysława, bo zmiana szyldu następowała kilkakrotnie. Widać, trwały wtedy wiedeńskie dni Interu…

Wróćmy do Hitchcocka. Czy na gruncie boiskowych wydarzeń byłby mistrz Alfred w stanie nakręcić n-ty z kolei obraz mrożący krew w żyłach? Należy w to powątpiewać. A jeśli już, to skoncentrowałby się zapewne na druzgocących skutkach uwiądu starczego. Metryki największych gwiazd Realu stanowiły niepodważalny dowód, iż nawet najwięksi niekiedy nie potrafią we właściwym momencie zejść ze sceny.

Wydaje im się, że wszystko jest po staremu. Tymczasem zupełnie tego nie potwierdza rzeczywistość. I wtedy robi się po prostu przykro, choć z całą pewnością nie dotyczy to rywali… Alfredo Di Stefano miał 38 wiosen na karku, Ferenc Puskas był tylko o rok młodszy, zaś Jose Emilio Santamaria o trzy lata. Naprawdę ciężko, aby zostali bohaterami spektaklu na Praterze…

Zamiast nich frontmanem okazał się Sandro Mazzola, zresztą piłkarz absolutnie najwyższego formatu. Trafił dwa razy do siatki i jeszcze asystował przy golu Aurelio Milaniego. Inter był absolutnie pewny swego, wygrał 3-1. Końcowy gwizdek oznaczał triumf drużyny bezwzględnie lepszej. Najwyższe oceny zyskali w niej: oczywiście Mazzola, a także Mario Corso (ciekawostka, grał z opuszczony getrami; w latach 80. ubiegłego wieku jako trener Interu złożył z nim pucharową wizytę na stadionie Legii), skrupulatnie opiekujący się Di Stefano Carlo Tagnin, dosłownie wielki: wzrostem i klasą – Giacinto Facchetti, genialny reżyser gry Luis Suarez i wspomniany wcześniej Milani. W obozie przeciwnym chwalono aktorów drugiego planu: strzelca jedynego gola dla Realu – Felo i kogoś z francuskim rodowodem, Luciena Mullera. Notowania Di Stefano, Puskasa i Santamarii stały na przeciwnym biegunie ocen co Mazzoli.

Jeszcze do środy marzyło mi się, że stara akcja z Wiednia w takiej samej obsadzie klubowej przeniesie się wkrótce do Stambułu. W prognozach zdecydowanej większości ekspertów notowania Manchester City i Realu były zbliżone, ewentualnie z minimalną przewagą MC, w końcu gospodarza rewanżu na Etihad Stadium. Kto przewidział tak jednoznaczną z przebiegu gry i w kontekście wyniku demolkę Realu? Zdaje się, że nawet po fakcie do jasnowidztwa przyznaje się raczej niewielu…

Bezradność Realu, który prędzej czy później znów zbierze się do lotu, była totalna, dla jego fanów wręcz upokarzająca. Z jaką wcześniejszą klęską to porównać? Ciśnie mi się pod klawiaturę obraz starych scen z mediolańskiego San Siro, gdy z końcem lat 80. ubiegłego wieku wielki popis dał AC Milan, naznaczony wielkością van Bastenów, Gullitów i Rijkaardów. Wrzucił Realowi „piątkę” i odesłał do domu. Teraz omal w takiej skali uczynili to ludzie Pepa Guardioli. Mieli do wyrównania ubiegłoroczne rachunki krzywd i zrobili to z naddatkiem. „Królewscy”, mimo tej klęski, są słusznie uważani za drużynę otwierającą raj dla estetów. Wszak pod jednym warunkiem: utrzymywania się przy piłce. A to był przedmiot przeznaczony akurat nie dla nich na Etihad Stadium.

Podopieczni Guardioli długimi okresami w ogóle nie pozwalali tej piłki powąchać. W tzw. międzyczasie pozostawało im mieć ogromne uznanie dla kompetencji Thibaut Courtoisa. Bez jego fenomenalnych interwencji, których wykonania najbardziej nie mógł zrozumieć Erling Haaland, odwrót Realu zacząłby się grubo wcześniej, a skutki katastrofy byłyby jeszcze bardziej druzgocące. Wszystko pod okiem jak zwykle perfekcyjnego Szymona Marciniaka, który życiu nie mógł przypuszczać, że w starciu gigantów aż w takim stopniu będzie zwolniony z obowiązku podejmowania trudnych i zarazem kontrowersyjnych decyzji.

Zemsta Guardioli na Carlo Ancelottim, choć wzajemnie żywią do siebie szacunek, była okrutna. Czy w kontekście stambulskiego finału daje to Pepowi glejt na bezpieczeństwo i gwarancję sięgnięcia wraz z MC po upragniony cel? Faworyt jest jasny, ale… Stawiam wielokropek, bo nie sądzę, aby Inter pozwolił drużynie Guardioli na aż tak wiele, jak Real. Trudno zresztą mieć do niego jakieś wielkie pretensji o środowe 0-4. Wiekowi Karim Benzema, Luka Modrić czy Toni Kroos to piłkarze wielcy, tak samo jak kiedyś Di Stefano, Puskas czy Santamaria. Tyle, że mogli na Etihad tak samo mało, jak tamci sześć dekad wstecz na Praterze.

Albo jeszcze mniej.

JERZY CIERPIATKA

Hits: 126

To top