Jak w radiu Praha…

Wygląda na to, że najlepszy polski greps na „Edenie” padł akurat z telewizyjnych pozycji. – „Halo, halo!!! Tu radio Praha… My se ne boimy, ale mamy stracha” – ku spacyfikowaniu, choćby na chwilę, podłych nastrojów cokolwiek krotochwilnie podszedł do sytuacji Bożydar Iwanow. Zaraz po końcowym gwizdku wysłałem mu sms-a odpowiednio pochwalnej treści, zawsze ceniłem ludzi z błyskiem, a komentator „Polsatu” niewątpliwie do takich należy. Bo cóż pozostało po żałosnym występie nowego wcielenia reprezentacji jak nie uśmiech, choć przez łzy?

Obrona dziurawa jak sito, pomoc dopiero wiele minut po stanie 0-2 zbierająca się do heblowania parkietu jakby to o basket chodziło, atak istniejący tylko w chorej wyobraźni, że ma do dyspozycji „najlepszego napastnika świata”.

A on, „Lewy”, gdzieś obok tych mrzonek, stał.

Za chwilę już zapomnimy, od jak dawna postawienie akcentu na ostatnim słowie poprzedniego zdania jest adekwatne do rzeczywistości malowanej w biało-czerwonych kolorach przez kogoś, kto kapitanem wprawdzie pozostaje, ale liderem przestał być. Chyba, że za wszelką cenę ma chodzić o grę pozorów. Co nie kłóci się z prawdą zawartą w pomeczowej wypowiedzi RL9, iż drużyna składa się z jedenastu piłkarzy.

Czesi woleli operować konkretami, choć z zastosowaniem przedziwnego klucza. Na stadionie Slavii gole strzelali wyłącznie gracze Sparty, co zresztą błyskotliwy Iwanow oczywiście wychwycił. Ladislav Krejci skorzystał z dramatycznego braku reakcji ze strony defensorów, co w tej sytuacji robili Jan Bednarek i Krystian Bielik? Tomas Cvancara, bez jakiegokolwiek śladu tremy debiutanta, uprzedził Jakuba Kiwiora w starcie do tzw. krótkiego słupka. A Jan Kuchta w ostatniej fazie tego czeskiego trójskoku mógł skonstatować z wydatną pomocą tegoż Kiwiora, że dawno nie miał tak łatwego zadania, jak przy golu na 3-0. Kilka innych sytuacji charakteryzujących się dramatycznym biciem na alarm na przedpolu pominę. No, poza słowami głębokiego współczucia dla Wojciecha Szczęsnego, gdy compadres amigos wpuszczali go na minę.

Nad „Edenem” gdzieś unosił się duch Romana Lentnera, którego miałem szczery zamiar pożegnać osobnym tekstem. W młodych latach (kiedy to było…) uwielbiałem oglądać grę lewoskrzydłowego, który odszedł wprawdzie w Berlinie, ale sercem był zawsze przy Zabrzu. Lentner grał pięknie, idealnie współpracował z Ernestem Pohlem, u ich boku eksplodował i krzepł niebywały talent Włodka Lubańskiego. Górnik tamtych czasów wprawdzie jeszcze nie przebił się do europejskiej elity, zapewne najbardziej brakowało mu „know-how” jak to zrobić, niemniej bezapelacyjnie był fantastyczną drużyną, przed której wielkością zawsze będę padać na kolana.

W dużym stopniu dzięki Lentnerowi, który co najmniej kilkakrotnie brał udział w akcjach o wyjątkowym charakterze. Fani Wisły pewnikiem dawno mu przebaczyli, że osobiście spowodował pierwszą w historii degradację Wisły, kilka minut przed upływem czasu strzeleniem gola na 3-3, co oznaczało wyrok. W burzliwym marcu ’68 przez chwilę zaistniał jako strzelec zwycięskiego gola dla Górnika, gdy ten podczas śnieżnej zawiei odprawiał z kwitkiem wielki Manchester United, pod wodzą Matta Busby’ego z Bobbym Charltonem i George’em Bestem, choć bez Denisa Lawa. Ostatecznie zamiast na Lentnera zasłużony splendor spadł na Lubańskiego, bo nawet Jan Ciszewski czasem się mylił, a własne błędy poprawiał… Z kolei wyprawa z biało-czerwonymi nad Sekwanę charakteryzowała się czymś kompletnie niebywałym: że lewoskrzydłowy Lentner trafił do siatki akurat nogą prawą, co należało postrzegać w kategoriach doprawdy pozaziemskich.

Wczoraj wieczorem skojarzenie z Romanem Lentnerem pojawiło się u mnie ledwie po trzech minutach meczu. Było już 2-0 dla Czechów, obawy o aferalny rozwój wydarzeń wydawały się jak najbardziej uzasadnione. Afera… Teraz byliśmy w Pradze, dawno temu celem wyprawy była Bratysława. Mówiąc górnolotnie, wejście do „jaskini lwa”, pod strategiczną kuratelą Rudolfa Vytlacila ówczesna Czechosłowacja dopiero co przegrała z Brazylią finał mundialu. Jak się przed taką potęgą obronić? Trzymaliśmy się dzielnie do ostatnich chwil przed pauzą, ale właśnie wtedy i tak samo jak teraz w Pradze błyskawicznie dostaliśmy dwie „sztuki”. Odpowiedział, niestety tylko raz, akurat Lentner, korzystając z asysty bodaj Jana Kowalskiego, też z Zabrza.

1-2 to wynik, który pozwalał na użycie skądinąd sympatycznego terminu ‚honorowa porażka”, ale sprawy potoczyły się lawinowo w zupełnie odwrotnym kierunku. Poszło o to, że Ernest Pohl w towarzystwie Lucjana Brychczego wychylił po meczu o jednego „pilsnera” za dużo. Rozpętało się piekło, posypały dyskwalifikacje, w przypadku Pohla kara była beznadziejnie drakońska i długa. Takie czasy…

Kto teraz wypije piwo wywarzone na „Edenie”? My se ne boimy, ale mamy stracha… To wiemy, radio Praha jest tu całkiem niepotrzebne.

JERZY CIERPIATKA

Hits: 3

To top