Czy ludzie sztuki lubią sport?

Ba, czasami nawet pragną znać temat z autopsji. Choćby Albert Camus, futbolowy bramkarz, zanim jeszcze napisał „Dżumę” „Obcego” czy „Upadek”. Mistrz trąbki, zapewne najwybitniejsza postać jazzowej sceny traktowanej w ujęciu historycznym – Miles Davis sam trenował boks, więc po prostu musiał zasiąść blisko ringu, kiedy Muhammad Ali po raz pierwszy krzyżował rękawice z Joe Frazierem. Tę samą dyscyplinę znał osobiście Joe Zawinul, razem z Wayne Shorterem współlider słynnego „Weather Report” (dla znawców przedmiotu rozwijanie tego cokolwiek „meteorologicznego” tematu całkiem zbyteczne).

U nas też bywało bogato. Stare, za to bardzo wszechstronne nakreślenie przez TVP Kultura sylwetki Kazimierza Rudzkiego przypomniało mi o czymś, co kiedyś było nader oczywiste. Że wielcy polskiej sztuki żywo interesowali się sportem. Postrzegali go wcale nie w pejoratywnym znaczeniu, przeciwnie. Traktując jako ważną dziedzinę życia, w którym tak samo jak na scenie nawet najlepszy aktor zawsze będzie uzależniony od nastroju widza.

Z Jankiem Nowickim można było o sporcie gadać godzinami. I wiem, że nigdy to nie był czas stracony. Barbara Drapińska chętnie zaglądała na Torwar, by z najbliższej okolicy ringu oklaskiwać perfekcję dzieci Feliksa Stamma. W przypadku Mariana „Makusia” Łącza, w końcu byłego reprezentanta Polski w piłce nożnej, z natury rzeczy nie mogło być mowy o kolizji między teorią i praktyką. Andrzej Łapicki nabrał dystansu do prasy sportowej, kiedy ponoć zaczęła poświęcać stanowczo zbyt wiele uwagi innym dyscyplinom niż futbol i boks. Gustaw Holoubek zachował wierność sportowi praktycznie do końca. Choć już okrutnie schorowany, znalazł w sobie na tyle sił, aby uświetnić swą obecnością jubileusz stulecia ukochanej Cracovii. Świadkom podniosłej uroczystości w ogrodach Muzeum Archeologicznego na zawsze zapadnie w pamięć porywające wystąpienie mistrza Gustawa.

Wracam do Kazimierza Rudzkiego. Dzięki urządzeniu o zapomnianej już nazwie „telerecording” można było przenieść się w magiczny świat rozmów o niezaprzeczalnym uroku. Jako gospodarz Rudzki zaprosił Holoubka, bo chciał mu pokazać stary program teatralny z przedwojennej premiery „Uciekła mi przepióreczka” Stefana Żeromskiego. Ludwik Solski, Juliusz Osterwa, Stefan Jaracz… – o tych wybitnych postaciach nie było dla dyskutantów żadnych tajemnic. Holoubek natomiast najwyraźniej nie skojarzył po inicjałach widniejących na programie, iż jego autorem od strony graficznej był Tadeusz Gronowski. To dosłownie na wejściu rozpoznał Eryk Lipiński, oprócz Jeremiego Przybory inny gość urokliwego wieczoru przy kominku. I właśnie Lipiński, znakomitość satyry ujętej kreską, przewekslował rozmowę o sztuce na futbolowe tory.

Z grubsza chodziło o to, jak i kiedy kodujemy w głowie arcymistrzostwo postaci. Że sylwetki utrwalone w dzieciństwie, albo w młodości, bezwiednie później mitologizujemy – zapanowała pełna zgoda. Lipiński, za aprobatą przyjaciół, uciekł z teatru w stronę boiska. Uciekł zresztą niezbyt daleko, do Wołomina. Bo tam grał gdzieś w latach 20. niejaki Burakowski, wraz z bratem. Zapewne piłkarz jakich wielu, ale dla Lipińskiego na wieki wieków amen as nad asy. Idol dzieciństwa, który idolem nigdy nie przestał być, choć na oczach pana Eryka rozegrało się później wiele pasjonujących spektakli futbolowych.

Kazimierz Rudzki nie kojarzył zawodnika Burakowskiego. Doskonale natomiast pamiętał Hasselbuscha, innego gwiazdora Huraganu Wołomin. Nie wiedząc nic o sportowych pasjach Jeremiego Przybory, jeśli Starszy Pan w ogóle takowe zainteresowania przejawiał, czekałem na wkroczenie do akcji przez Gustawa Holoubka. On jednak nie rozwinął tematu, wybierając milczenie. W chwili kręcenia programu mieliśmy rok 1968. Może nawet marzec…

Płytką DVD z tamtą ucztą pod tytułem „było, minęło” opiekuję się pieczołowicie, ale pierwotny zamysł z tematem niniejszego felietonu był jednak inny. Po kilkuletnich zmaganiach, wręcz heroicznej walce ze skutkami udaru niedawno odszedł Marek Ałaszewski. W latach jeszcze licealnych jeden z moich idoli sceny rockowej, twórca niesamowitego „Klanu”, w którym charyzma lidera była wtopiona w iście psychodeliczne nastroje. „Mrowisko” jako płyta (niestety jedyna), „Z brzytwą na poziomki” czy „Nie sadźcie rajskich jabłoni” jako propozycje singlowe, co tu gadać, klasa… Ałaszewski wycofał się z branży muzycznej szybko, później wracał do niej sporadycznie, bo poświęcił się innej pasji: malarstwu. Był bardzo cenionym artystą, wystawiał swe prace w Europie. Dopiero po śmierci Marka skojarzyłem, że przecież nosił identyczne nazwisko co fantastyczny rysownik, który wykonanymi przez niego karykaturami ludzi sportu okraszał przez dekady łamy gazet i strony książek. Chodzi o Edwarda Ałaszewskiego, przed wojną świetnego sportowca. To podobno na jego sugestię pozował sam Pele, wykonując fenomenalne nożyce podczas treningu na Stadionie Dziesięciolecia.

Zacząłem sprawdzać, czy Edward Ałaszewski aby nie był ojcem Marka Ałaszewskiego. Zwłaszcza że geny artysty czasem przechodzą w rodzinie z jednego pokolenia na drugie. Niestety, to był fałszywy trop, ojciec Marka, Ireneusz, zginął w Powstaniu Warszawskim. I kiełkujący w głowie temat przestał istnieć.

Podobnie jak przed kilku laty, gdy dowiedziałem się, że świetna i niestety bardzo młodo odeszła poetka Halina Poświatowska nosiła panieńskie nazwisko Myga. A na dodatek miała brata o imieniu Zbigniew. Zaś akurat Zbigniew Myga, zresztą przesympatyczny człowiek, był na starym Stadionie Ludowym jednym z filarów sosnowieckiego Zagłębia. Zatem? I znów nic z tych rzeczy. Bo bratem Poświatowskiej rzeczywiście był Zbigniew Myga, tylko zupełnie ktoś inny, choć o identycznych personaliach, co as Zagłębia.

Jeszcze przed kilku laty brat Poświatowskiej był kustoszem częstochowskiego Domu Poezji, kultywującego pamięć o słynnej poetce. I pewnikiem robiłby to do dziś, gdyby któremuś z lokalnych bonzów nie przestało się to podobać…

JERZY CIERPIATKA

Hits: 41

To top